Piękna przyszła mama
Pamiętam pierwszy moment, kiedy dowiedziałam się, że będę mamą. Z jednej strony wielka radość i podekscytowanie, z drugiej nieznany dotąd, ogromny lęk. To już koniec. Nie ma odwrotu. Muszę nagle stać się dorosła, odpowiedzialna, zapomnieć, że sama czasami czuję się jak dziecko potrzebujące opieki… wszystkie jednak rozterki natury psychicznej nie mogły przyćmić uporczywych, natrętnych myśli, które przekonywały, że jestem jednak próżną kobietą. Największym strachem i depresją napawała mnie irracjonalna myśl, że dosłownie jutro stanę się grubym monstrum, które z godziny na godzinę przestanie przypominać kobietę.
Całą noc spędziłam na zakupach internetowych, żeby mieć modne spodnie khaki z wielkim, rozciągliwym pasem na olbrzymi, wylewający się z każdej strony brzuch… po kilku dniach orientowałam się już, jakie firmy sprzedają znośnie ubrania ciążowe i każdego ranka czekałam na ten wybuch macierzyńskich realiów. W międzyczasie dopadł mnie pewien rodzaj histerii, która objawiała się jedzeniem tylko zdrowego pożywienia w wielkich jednak ilościach. I tak ranek zaczynałam od 4 kromek ciemnego chleba z twarogiem, warzywami, piłam koktajle z owoców, na drugie śniadanie pochłaniałam tonę szpinaku… i tak szło do kolacji. Lodówka stała się moim centrum życia. Mdłości nie odpuszczały do 4 miesiąca, a wyobrażenie o wielkim brzuchu nadal pozostawało w sferze oczekiwań. Moja córeczka zaczęła być zauważalna dla otoczenia około 6 miesiąca. Jako jednak dobrze kalkulująca kobieta, uznałam, że to najwyższy czas, żeby się nie bać pokazywać tego skarbu. Dlaczego? A no dlatego, że brzuch przecież w 3 miesiące nie może przybrać gigantycznych rozmiarów słonia, więc jest szansa, że przetrwam bez toczenia się po chodniku. Niestety, zdrowy styl życia poszedł dużo dalej niż tylko w sferę zdrowego żywienia. Dziecko przecież nie może pierwszych oddechów łapać w krakowskim smogu. Należy więc jak najszybciej ulotnić się w czyste, nieskażone rejony naszego wspaniałego kraju. Padło na dzikie Bieszczady.
Piękne lasy, czyste strumienie, wieczory przy ogniskach, konie na łąkach. Tak, tam moje życie miało się w pełni realizować. Pewnego jednak dnia, błąkając się po bieszczadzkiej łące, patrząc na budujące się rancho trafiłam na przemiłą sąsiadkę. Cudowna, szczera kobieta zaprosiła biedną dziewczynę w ciąży na wiejski posiłek- ziemniaki z zsiadłym mlekiem i szczypiorkiem. Z moim apetytem na pożywienie bez pestycydów i konserwantów, rzuciłam się na miskę jakbym nie jadła z tydzień. Kiedy usłyszałam propozycję dokładki, skromnie, ale jednak skorzystałam. Kiedy już pojadłam, popiłam- spojrzałam w oczy gościnnej kobiecie. Siedziała tak naprzeciwko i patrzyła na mnie przenikliwie. A ważyła ok. 130 kg na moje oko, choć waga nie miała wcześniej żadnego znaczenia. Nabrała jednak po jej komentarzu. „ Pani Agnieszko- oznajmiła- jak na Panią patrzę, to widzę siebie przed urodzeniem dzieci. Też byłam taka szczupła, ale lubiłam zjeść- podobnie jak Pani. Proszę mi wierzyć, Pani będzie po porodzie wyglądała tak jak ja- ja Pani mówię”. Wryło mnie w stołek wraz z ostatnim kęsem. Nie wiedziałam, czy połknąć, czy zanieść w buzi na budowę. Podziękowałam grzecznie za posiłek i natychmiast uciekłam. Powietrze dobrze mi zrobiło, jednak stan przewrażliwienia, jaki miewam tylko w ciąży wyciskał łzy z oczu. Wiedziałam podświadomie, że teraz będę cierpiała na nadciśnienie, cukrzycę ciążową i w ogóle mega nadwagę, a ta szczera, bieszczadzka kobieta jeszcze potwierdziła moje obawy.
Wielkim sprawdzianem dla ojca mojego dziecka było uspokojenie moich zszarganych czarnymi wizjami nerwów. Ganiał mnie po lasach zapewniając, że lubi puszyste kobiety i nigdy nie pociągały go wystające kości..lekko jednak nie było, bo najgorsze miało dopiero nadejść. Bo i owszem, jeść uwielbiam, ale jest jeszcze ważniejsza sprawa- mianowicie sen. A tego przy noworodku raczej za dużo nie można się spodziewać. Póki co jednak, starałam się przetrwać swoją osobliwą, pierwszą w życiu ciąże, zakładając ogródek – pierwszy w życiu- na placu budowy… Pamiętam też chińskie lampki ogrodowe, które usilnie wciskałam w ziemię, żeby wskazywały drogę świecąc wieczorem. Jak wielki był mój ból, kiedy następnego dnia ujrzałam je dosłownie wbite w ziemie przez koparkę wykopującą coś pod naszym domem. Ogródek też nie przeżył. Wszystko zwiędło, choć nawoziłam i podlewałam… Brzuch już urósł, a wraz z nim świadomość, że na tej cudownej wsi nawdychałam się już zdrowego powietrza, najadłam zdrowej żywności, nachodziłam w różowych gumiakach w szkocką kratę… ale nie należy nigdy zbyt pochopnie przyznawać się do porażki, więc trwałam z podniesioną głową dalej. Wizyty w Krakowie u lekarza zaczęły jednak wspaniale smakować. Ruch i korki, które do tej pory wydawały się uciążliwością, nabrały cudownego wymiaru. Tylu ludzi wokół, a w Bieszczadach wilki wyją… Kiedyś w nocy, zasnęłam na ręce podłożonej pod ciało i obudziłam się z wrzaskiem i pełną świadomością, że ciąża doprowadziła mnie do paraliżu jednej strony ciała. Panika była tak silna, że pakowaliśmy w nocy najpotrzebniejsze rzeczy i pędziliśmy do Krakowa do kliniki… gdzie rano uznano, że się po prostu zdenerwowałam. Niemniej te sytuacje zaczęły pokazywać, że moja podświadomość garnie nieubłagalnie do opuszczonego świata. Dalej jednak twierdziłam, że zdrowie, rancho i konie to mój nowy plan na życie.
Dwa tygodnie przed planowaną cesarką wróciliśmy jednak do Krakowa czekać na ten cud… I z cudem prosto ze szpitala jechaliśmy znów w Bieszczady. Przerażona rodzina, teściowa prawie z zawałem serca, ale natura wzywała.. Mała kruszynka dotarła z nami ok. 23 na rancho, gdzie próbowałam ją jakoś zadomowić. Przy zakupie designerskiego wózka, nie pomyślałam jednak, że jest niczym moje sportowe BMW- nie na polskie drogi. Podobnie było z naszym Quinny, który za nic w świecie nie chciał pokonywać wielkich, błotnistych bezdroży.. Po 3 tygodniach zaczęłam się poddawać, choć z moim charakterem nie używam raczej tego słowa. Powiedzmy, że traciłam zapał… Kielich przelał się, kiedy moja rodzinka z Zachodu Polski przybyła na chrzciny w górskim kościółku.. siostrę w nocy, po zupełnie nieoświetlonej wsi goniły psy, reszta mówiła : pięknie tu, ale trochę dziko… Na szczęście mama zaoferowała się, że zostanie pomóc przy naszej córuni, bo coś marnie wyglądam. Walczyłam ze sobą, kochając te 2.5 ha pięknej ziemi, rancho z bali, piękny dom i altanę na kilkanaście osób. Zimą jednak śnieg po pas, dziecko uwięzione w domu, a jak mąż się obrazi i wieczorem zniknie na kilka godzin, to trzeba się poddać i dzwonić z błaganiem, żeby wracał, bo ciemno i strasznie wokoło… a tego dumne kobiety nie lubią… Wytrzymaliśmy ok. 7 miesięcy w pięknych terenach Bieszczad.. powrót do Krakowa był jednak powrotem do domu, do swoich kątów, przyjaciół, herbatki na Kazimierzu. Nigdy nie żałowałam, że mam ten etap w życiorysie. Było wspaniale, choć osobliwie. Nadal kocham góry, naturę, ale bez żmij na co dzień po drzwiami, a najlepiej na wakacje i wypoczynek.
Druga ciąża była ciążą spokojną, wywarzoną, miejską… Bez lęku o nadwagę, bez nadmiernego stresu o pożywienie bez konserwantów, bez paniki, że umieram wraz z dzieckiem. Ja po prostu kocham świadomość, że posiadam sąsiadów bliżej niż kilometr od domu, że mam przyjaciół, z którymi spotykam się albo w klubie, albo w klimatycznej knajpce, że mam świat pod ręką, a naturę zawsze czekającą z boku… Każdej kobiecie życzę dobrych wyborów i jeszcze jedno: nigdy nie żałujcie tego, co przeżyłyście. Wyciągajmy wnioski i kochajmy miejsce, w którym jesteśmy. To nasze szczęście. Powodzenia.
Autor: Agnieszka Zydroń
http://agnieszkazydron.pl/